Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 35.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   973   —

— Tęskniłem za tobą — rzekł. — Dziękuje ci za to, że cię mogę znowu oglądać. Bądź gościem mojego namiotu i pal kolumet z moimi braćmi.
Wojownicy, stojący w około, patrzyli z uszanowaniem na sławnego naczelnika Mizteków utworzyli szpaler, gdy go Niedźwiedzie Serce prowadził do obu innych naczelników, siedzących przed namiotem Latającego Konia. Powstali, chociaż stary widział już Miztekę, i podali mu ręce.
W krótce zapłonął ogień, piekło się na nim dużo bawolich żeber. Utworzyło się dokoła ogniska duże półkole, w środku którego siedzieli naczelnicy wraz ze swoim gościem. Smażące się mięso wydawało zapach, który zaostrzał apetyt nawet najwybredniejszemu podniebieniu, a płomienie rzucały refleksy hen, na prerię, gdzie nie było już żadnego wojownika, tylko bojaźliwe wilki prerii pędziły tu i owdzie zwabione zapachem krwi bawolej.
Jednego tylko nie było, syna Latającego Konia. Wszyscy o tym wiedzieli, jednak nikt nie odezwał się słowem.
Podczas przygotowań do uczty w ogóle nic nie mówiono.
Towarzyskie spotkania i zabawy Indian zawsze zaczynają się grobowym milczeniem. Dopiero wtedy, gdy mięso jest już gotowe, najstarszy, naczelnik ma prawo rozpocząć zabawę.
Nagle oczy wszystkich zwróciły się ku strasznej dziwacznej postaci, która powoli zbliżała się do nich. Był to młody Apacha. Ściągnął on skórę niedźwiedzia razem z głową i wdział ją na swoją w ten sposób, że go skóra okrywała jak