Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 35.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   988   —

no i udawajmy, że się wcale nie rozglądamy, ale ja będę czuwał.
Jechali stępa naprzód, aż dotarli do miejsca, gdzie był obóz Verdoji. Stanęli.
— Tu draby odpoczywały, — rzekł Francesco.
Zorski rzucił okiem naokoło i rzekł śpiesznie:
— Szybko! Zeskoczyć z koni, rozluźnić wędzidła i udawać, że chcemy tu odpocząć. — Szybko! Szybko!
Grzmiąca Strzała popatrzył w tym samym kierunku co Zorski. Zeskoczył z konia.
— Tu na prawo jest ściana, wielka skała — rzekł Zorski.
— Koni nam nie wystrzelają. Rozdzielimy się i udamy, że szukamy drzewa na ognisko. Potem skoczymy za skałę.
Puścili konie na paszę, sami zbierali suche galęzki.
— Widzicie, — rzekł Meksykanin. — Pozostają tutaj. Możemy ich wszystkich zupełnie spokojnie powystrzelać. Ale do czarta! Co to?
— A, przekleństwo! Skoczyli za skałę! Zwietrzyli! Może nie zatarliśmy śladów. Niemożliwe... I teraz oni tam, my tu. A więc jesteśmy w takim samym niebezpieczeństwie jak i oni.
Rzeczywiście tak było. Zorski zauważył tylko u wejścia do bocznej dolinki świeżo złamany, konar krzewu, który złamał jeden z Meksykan, wspinając się przed paru chwilami w górę. Grzmiąca Strzała spostrzegł to samo i to im wystarczyło.