Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 34.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   963   —

wozem i graniczące równiny pełne są wtedy Indian, którzy zaopatrują się w mięso na całą zimę.
Słońce stało już blizko horyzontu i oświecało krwawe widowisko.
Jak daleko mogło sięgnąć oko leżały cielska pozabijanych bawołów. Widziano postacie miedzianej barwy. Rozpalono wiele ognisk, a nad nimi syczały soczyste pieczenie. Na palach wisiało tysiące sznurów i rzemieni, a na nich długie wąsko krajane kawały bawolego mięsa.
Po środku tej sceny stały trzy namioty. Były one sporządzone z bawolich skór, a ozdobione orlimi piórami. Oznaczało to, że namioty te należały do sławnych naczelników. Przed jednym z namiotów siedział stary Indianin, od stóp do głów tatuowany. Gołe ciało owinął garbowaną skórą jelenia. Obok niego leżała długa flinta. Na ciele jego widać było liczne blizny, a włosy związane miał w kształcie hełmu, w nich zaś tkwiło pięć orlich piór.
Był to „Latający Koń“, jeden z największych naczelników Apachów. Włos jego posiwiał, on sam już nie miał siły polować na odważnego bawoła. Serce jego jednak było młode, a umysł bardzo bystry. Dlatego głos jego więcej znaczył, niż stu najdzielniejszych wojowników.
Nie mogąc polować, siedział przed namiotem i przyglądał się widowisku, jakie urządziły z Apachami trzy zaprzyjaźnione plemiona.
Równinę pokrywały kępy krzaków, które zdaleka wyglądały jak wyspy. W pobliżu trzech namiotów stała gęsta krzewina.