Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 34.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   964   —

Stary wojownik zauważył, że gałązki krzaków poruszają się.
Schwycił rusznicę. Myślał, że zabłąkał w nich jakiś mały zwierz, a ponieważ ramię jego było już za słabe, aby zabić bawoła, pragnął teraz popróbować szczęścia i celnie wystrzelić.
Oko jego rozróżniło ciemne miejsce pośrodku krzewiny.
Musiał tam siedzieć zwierz.
Podniósł lufę i miał już zamiar wystrzelić, gdy, z krzewów wyszedł mężczyzna.
Nie był to Apacha. Skądże wziął się w krzaku, pośród polujących Apachów? Czyżby był wrogiem? Musiał być bardzo odważny, inaczej nie udałoby mu się niespostrzeżenie dostać na sam środek terenu myśliwskiego Apachów.
„Latający Koń“ zatrzymał palec na kurku, obcy zaś podniósł lewą rękę na znak, że jego zamiary są pokojowe. Był odziany w skórę bawolą, a w ręku trzymał starą, ciężką dubeltówkę. U pasa oprócz torebki z prochem wisiał nóż i tomahawk. Twarz jego miała kolor czerwonobrunatny, był więc Indianinem.
Nie mówiąc słowa usiadł po lewej stronie Apachy, położył strzelbę, nóż i tomahawk daleko od siebie i dopiero teraz dawszy dowód pokojowego usposobienia, odezwał się czystym narzeczem Apachów:
— Synowie Apachów mają dzisiaj bardzo dobre łowy. Wielki duch sprzyja swoim walecznym dzieciom.