Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 15.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   406   —

— Pewnie. Ale kiedy wyrosnę, pójdę z nim w zawody. A teraz chodź, będziemy strzelać.
Borowy wziął strzelbę do ręki i wyszedł z nim z chaty. Tutaj zwykle strzelali do celu.
Rozpoczęli swoje zwyczajne ćwiczenia. Po ćwiczeniach zwykle wracał chłopiec do zamku, a borowy towarzyszył mu. I dziś przerzucił Tombi zastrzelonego kozła przez ramię i udali się do domu.
Szli w milczeniu. Uszli już może połowę drogi, gdy usłyszeli rozmowę.
— Chodź no tu — rzekł borowy.
Ujął chłopca i zaciągnął go w zarośla. Tam stanęli i nadsłuchiwali. Może to jacyś ludzie, którzy przyszli do lasu w złym zamiarze?
Rozczarowali się jednak, bo dwoje ludzi, którzy przechodzili tą drogą, byli Zorski i hrabianka Róża.
— Damarita! — zamruczał Tombi, zdziwiony tą niespodzianką. — Całkiem książę Olsunna. Zupełnie jakby z obrazka wykrojony!
— Co? — zapytał szeptem Robert.
— Nic — odrzekł zapytany.
— Kto to jest ten olbrzym?
— Wujaszek Zorski.
— A ta wspaniała dama?
— Hrabianka.
Zorski szedł z ukochaną. Naraz coś trzasnęło na lewo od nich i dało się słyszeć gniewne hu, hu.
— Co to? — zapytała przestraszona Róża.
— Zdaje się, że dzik uciekający — rzekł przerażony Zorski.