Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 11.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   299   —

— Zupełnie nie.
— Czy tylko dlatego, że chciał pana teraz pojmać? Czy może ma pan z nim jakiś dawniejszy rachunek?
— O, jeszcze dawniejszy. Przyszedł raz do mnie, by mnie odwieźć do pewnej damy, zawiózł mnie jednak zamiast tego do Barcelony do więzienia, gdzie siedziałem zamknięty niewinnie parę miesięcy.
— Za to musi odpokutować! To podstęp. Wyliczcie mu tam pięćdziesiąt na odwrotną stronę!
Chwycili go i wynieśli. Wkrótce słychać było mocne cięgi i głośny krzyk urzędnika, który z pewnością nie myślał, że zamiast więźnia, dostanie pięćdziesiąt plag.
Teraz wystąpił ksiądz.
— Widzisz, sennorze, przemówił do Zorskiego, że miałem rację, twierdząc, że w górach będziemy bezpieczni.
— Jesteście dla mnie zagadką, ojcze, ale dziękuję wam z całego serca — odrzekł Polak.
— Może pan jeszcze tę zagadkę rozwiąże. Teraz jednak pozwól, że puścimy się w dalszą podróż, byśmy przed wieczorem przekroczyli granicę.
Zorski chciał w dowód wdzięczności obdarzyć dzielnych brygantów, oni jednak nie przyjęli żadnej podzięki, ani podarków. Zdobyli przecież zbroję i konie.
— Pomoc nadeszła w samą porę — rzekł Alimpo, nieprawdaż, moja Elwiro?