Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 11.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   297   —

— Nie; lecz pomogę im teraz.
— Aresztuję ciebie.
— Albo ja was! — zaśmiał się nieznajomy.
— Mnie? — zapytał korregidor ze złością.
— Człeku, nie waż się żartować ze mnie!
— Rozglądnij się na około!
Korregidor spojrzał i cofnął się z przestrachem na bok, gdyż we drzwiach na oścież otwartych ukazało się dziesięć strzelb, gotowych do strzału.
— No i co? zapytał nieznajomy. — Jak ci się to podoba, mój dzielny korregidorze. Zaręczam ci, że nie potrzebuję nawet strzelb moich ludzi, by zatkać wam gębę na zawsze. Na jedno moje skinienie ten pies rozerwie gardło tobie i twoim czterem żandarmom. Tu w górach wiedzą, jak obchodzić się z ludźmi twego gatunku!
— Na Boga, jesteśmy zgubieni — rzekł korregidor.
— Tak, to prawda. I twoi ludzie, stojący na dworze nie przeczuwają jeszcze, co tu się dzieje. Chodzi o twoje życie. Chcesz być posłuszny, czy nie?
— Co mam czynić? — zapytał cichym głosem.
— Rozkaż twym ludziom, by złożyli broń i oddali nam konie.
— To — to niemożliwe! — rzekł korregidor zatrwożony.
— Musi być możliwe! Moi ludzie słyszą każde słowo, które my mówimy. Liczyć będę aż do trzech. Gdy do tego czasu nie staniesz przy oknie