Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 11.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   296   —

szło czterech żandarmów z korregidorem na czele.
Teraz drzwi otworzyły się z łoskotem i weszło czterech żandarmów z korregidorem na czele.
— A, panie Zorski, spotykamy się znowu — rzekł, zobaczywszy lekarza.
— Rzeczywiście — odpowiedział tenże spokojnie.
— Zdaje się, że nie podobało się panu w Barcelonie. Uciekł sennor, to źle dla pana. Oprócz tego popełnił pan szereg nowych zbrodni.
— Na przykład?
— Porwanie i napad na spokojnych mieszkańców Rodriganda.
— To brzmi rzeczywiście bardzo niebezpiecznie — zaśmiał się Zorski.
— Ma pan słuszność. — Spojrzyj na te kajdany. Muszę pana skuć i odprowadzić do Barcelony.
— Spróbujcie tylko! — rzekł Zorski, powstając i przygotowując się do obrony.
Korregidor cofnął się prędko i przezornie o krok wstecz i rzekł:
— Przestrzegam cię, sennor! Zaniechaj oporu. Mam tu czterech żandarmów, a przed domem stoi ich piętnastu. Pański opór nie zdałby się na nic.
— Nie wierzę temu.
Słowa te wypowiedział nieznajomy w kącie, Korregidor zwrócił się ku niemu zdziwiony.
— Któż ty jesteś? — Przyjacielem tych państwa — odpowiedział obojętnie.
— A! więc pomagałeś im.