Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 10.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   287   —

pialnię, zamknął ją na klucz i schował go do kieszeni. Najbliższym celem było teraz mieszkanie adwokata.
Zapukał.
— Kto tam? — spytał po chwili Kortejo.
— Ja. Otwórz mi! — odrzekł Zorski, udając głos Alfonsa.
— Do stu piorunów! Co nowego? Czy nie ma na to jutro czasu? — pytał adwokat, ziewając.
— Nie.
— No to chodź.
Zbliżył się do drzwi i odemknął.
Na korytarzu było ciemno, więc nie widział, kto stał za drzwiami.
— No, chodźże bliżej, Alfonsie — rzekł — co ci wpadło do głowy, że tak późno...
Przerwał i ze strachu uwięzły mu słowa w gardle. Zorski wkroczył do pokoju i zamknął drzwi za sobą.
— Zdaje się, że pan nie poznał mego głosu? — odezwał się Zorski tonem zimnym, jak lód i ostrym, jak stal.
— Zorski — wyszeptał notariusz.
Na głośne słowo nie mógł się jeszcze zdobyć ze strachu, ale zrobił ruch, jakby chciał dopaść do drzwi.
W tej chwili jednak, uderzony pięścią w głowę, padł na ziemię.
W minutę później został skrępowany i zakneblowany, podobnie jak hrabia Alfons. Zorski zamknął go na klucz i udał się do sali jadalnej, gdzie zgromadziła się służba, ciekawa, co nowego