Przejdź do zawartości

Strona:Tadeusz Jaroszyński - Oko za oko.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

muje pan, panie doktorze... jakieś skromne wynagrodzenie... jakąś bonifikację... W każdym razie utrata organu, bądź co bądź...
— O ile sobie przypominam, dałem ci coś tam.
— Dwa złote — pamiętam doskonale.
— Hm... wybacz... istotnie nie miałem więcej drobnych przy sobie...
— Ale ja żalu bynajmniej nie żywię. Owszem, kwota była najzupełniej wystarczająca. Kupiłem za nią sardynek, od których pudełko oto trzymam w ręku.
Ukazał ów przedmiot, a wraz melancholijnie uśmiechnąwszy się, dodał:
— Przesunęło się przez nie groszaków nie mało — mam już domek w śródmieściu... wcale, wcale...
— Ach rozumiem...
— Nic jeszcze, doktorze szanowny, nie rozumiesz. Pudełko od sardynek — to rekwizyt zbyt dostępny i, gdyby powodzenie żebractwa od niego wyłącznie zależeć miało, słowo daję, konkurencja dziadowska byłaby poprostu nie do wytrzymania.
Racz pan łaskawie zważyć, — ciągnął — że ostatecznie nie koniecznie potrzeba wyjadać sardynki osobiście, lecz owszem podobną blaszankę, z zawartości właściwej już opróżnioną, łatwo znaleźć na każdym śmietniku miejskim, że tem