Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  81   —

zły, że zapomniałem cię... Ale to nieprawda! Przysięgam ci, że to nieprawda! Powiedz, że mi wierzysz!
Przytuliła się doń:
— Wierzę, wierzę, wierzę...
— I kochasz mnie jeszcze?...
— Kocham. Kocham cię bardziej, niż kiedykolwiek cię kochałam.
— Słońce ty moje! Cudzie mój! A powiedz, czy nie myślałaś o mnie źle?...
Dostrzegł w jej oczach wahanie.
— Źle nie myślałam — odezwała się wreszcie. — Wcale nie. Tylko mi było ogromnie smutno. Tak czekałam... Tak strasznie czekałam... Tyle dni.
— Wierz mi — spoważniał nagle — żeś i tak była szczęśliwsza ode mnie. I ja tyleż dni przeżyłem, lecz były one stokroć, milionkroć cięższe od twoich. Bo ja niczego nie czekałem.
Umilkł i dodał:
— Wprowadzono mnie w błąd.
— Nie rozumiem — potrząsnęła głową.
Jemu jednak trudno było powiedzieć prawdę. Wreszcie ją wykrztusił:
— Zatajono przed mną, żeś ty... ocalała. O, nie sądzę, że zrobiono to ze złej woli. Z początku twój stan był beznadziejny, a później... Przecie nikt nie wiedział, że ty dla mnie jesteś całym światem. Więc nie zawiadomili mnie.
Kiwnęła głową, a w oczach jej zaświeciły łzy:
— Teraz wiem, teraz rozumiem... I... i smutno ci było, że ja nie żyję?...
— Czy smutno?! — krzyknął. — Marysiu! Oto masz dowody! Masz!...
Sięgnął do jednej kieszeni, do drugiej, obszukał wszystkie.
Musiałem te listy zostawić w Ludwikowie na biurku. Ale przeczytasz je jutro.
— Pisałeś do mnie, Leszku? — zdziwiła się.
— Nie do ciebie, szczęście moje! — zaprzeczył, przygryzając wargi. — To były listy pożegnalne. Do rodziców, do przyjaciół. Przyjechałem wczoraj, dziś rano je napisałem. A wieczorem...
Spojrzał na czarne szyby, do połowy zasypane śniegiem:
— A o tej porze... już bym nie żył.
— Leszku! — zawołała ze zgrozą.
— Pocóż mi było żyć bez ciebie!
Przytulili się do siebie i łzy spływały im gęstymi kroplami po policzkach, mieszając się razem. Płakali nad minioną złą przeszłością, nad smutkami serdecznymi, nad rozpaczą, która w nich wypaliła się do dna, płakali nad szczęściem swoim, tak wielkim, tak nieogarnionym, że sami w jego ogromie czuli się zgubieni, maluczcy i nieśmiali.