Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  48   —

w koronach starych dębów, mchy jak dywan puszyste, jagód i grzybów co niemiara i żyć tu i nie umierać. A gdy jesień przyjdzie, cisza w borze zalega taka, jak w kościele podczas Podniesienia. Stoją drzewa zamyślone i nawet nie czują, jak z nich liście złocistymi i czerwonymi płatkami spadają i spadają. A w zimie śnieg wszystko pokrywa, wysoko, głęboko, grubymi poduszkami na gałęziach narasta, a gdy człowiek odetchnie, gdy mroźne zdrowe powietrze do piersi wciągnie, to aż radość ogarnia.
Ale po zimie wiosna przychodzi. Z odtajałej ziemi leśnej z jezior i bagien opary wilgotne wstają i wtedy to najgorzej tym, co ich suchoty męczą.
Tak było i z panem leśniczym Okszą. Zimę dobrze przetrzymał, ale gdy w marcu śnieg topnieć zaczął, na zdrowiu zapadł. A jak zapadł, to już czwarty tydzień w łóżku leżał i w sypialni raporty od gajowych odbierał. Schudł tak, że i trudno go było poznać, a czasem jak porwał go kaszel, jak zaczął nim trząść, to i mowę na kwadrans czy dłużej tracił. Tylko pot mu wielkimi kroplami występował na czoło i dyszał z trudem.
W sobotę to było, gdy już pani gajowych całkiem nie wpuściła. Wyszła do nich do kuchni, sama blada i mizerna i powiedziała cicho:
— Mąż tak źle się czuje, że... że nie można go męczyć.
I rozpłakała się.
— A żeby tak doktora przywieźć, paniczka — odezwał się jeden. — Zawsze lżej mu umierać będzie.
— Pan nie chce doktora — potrząsnęła głową. — Sama błagam go o to, nie chce zgodzić się.
— Ja by pojechał po doktora — ofiarował się inny. — A panu leśniczemu można powiedzieć, że doktór sam przejazdem, znaczy się po drodze zajechał.
Na tym stanęło i pani Okszyna otarła łzy i wróciła do sypialni. Po wielu nieprzespanych nocach sama ledwie powłóczyła nogami. Gdy jednak zbliżyła się do łóżka chorego, usiłowała uśmiechnąć się i udawać dobre myśli. Bała się, by wzrok Janka nie wyczytał prawdziwych, tych strasznych i bolesnych myśli, które zadręczały jej biedną duszę. Gdy on zapadał w sen, wówczas klękała i modliła się żarliwie.
— Boże, przebacz mi, nie karz mnie, nie mścij się nade mną! Nie zabieraj mi go. Zgrzeszyłam, zrobiłam wiele zła, ale wybacz! Wybacz! Nie mogłam inaczej!
I łzy jej ciekły po przezroczystej twarzy, a usta drżały w szepcie niezrozumiałych słów.
Lecz Janek budził się prędko. Przychodził nowy atak kaszlu i na ręczniku zjawiała się nowa krwawa plama. Trzeba było podawać lód i lekarstwa.