Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 9 —

I profesor nie mylił się. W jego gabinecie już kilka rаzy odzywał się telefon.
— Proszę zawiadomić pana profesora — mówił lokaj — by jak najprędzej wracał do domu.
— Pan profesor jest na sali operacyjnej — za każdym razem z jednakową flegmą odpowiadała sekretarka, panna Janowiczówna.
— Cóż to tak szturmują u licha!? — odezwał się wchodząc naczelny lekarz dr Dobraniecki.
Panna Janowiczówna przekręciła wałek w maszynie i wyjmując gotowy list, powiedziała:
— Dziś rocznica ślubu profesorostwa. Zapomniał pan? Ma pan przecie zaproszenie na bal.
— Ach, prawda. Spodziewam się niezłej zabawy... Jak zawsze, u nich będzie wyśmienita orkiestra, luksusowa kolacja i najlepsze towarzystwo.
— Zapomniał pan, o dziwo, o pięknych kobietach — zauważyła ironicznie.
— Nie zapomniałem. Skoro pani tam będzie... — odciął się.
Na chude policzki sekretarki wystąpił rumieniec:

— Nie dowcipne — wzruszyła ramionami. — Choćbym była najpiękniejsza, nie liczyłabym na pańską uwagę.
Panna Janowiczówna nie lubiła Dobranieckiego. Podobał się jej jako mężczyzna, bo istotnie był bardzo przystojny z tym orlim nosem i wysokim dumnym czołem, wiedziała, że jest świetnym chirurgiem, bo sam profesor powierzał mu najtrudniejsze operacje i przeforsował go na stanowisko docenta, uważała go jednak za zimnego karierowicza, polującego na bogate małżeństwo, a poza tym nie wierzyła w jego szczerość dla profesora, któremu przecie wszystko zawdzięcz.