Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—  8   —

ta operowanego przed chwilą. Czuwający przy nim dr Skórzeń zaraportował krótko:
— Temperatura trzydzieści pięć i dziewięć, ciśnienie sto czternaście, puls bardzo słaby z lekkim nierównym biciem serca sześćdziesiąt do sześćdziesięciu sześć.
— Dzięki Bogu — uśmiechnął się doń profesor.

Młody lekarz obrzucił wzrokiem pełnym uwielbienia ogromną niedźwiedziowatą postać szefa. Był jego słuchaczem na Uniwersytecie. Pomagał mu w przygotowaniu materiałów do jego dzieł naukowych, póki jeszcze profesor pracował naukowo, odkąd zaś otworzył własną lecznicę, dr Skórzeń znalazł tu dobrą pensję i duże pole pracy. Może żałował w duchu, że szef wyrzekł się tak nagle ambicyj uczonego, że ograniczył się do belferki uniwersyteckiej i do robienia pieniędzy, ale nie mógł go z tej racji mniej cenić. Wiedział przecie, jak i wszyscy w Warszawie, że profesor nie robił tego dla siebie, że pracował niczym niewolnik, że nigdy nie zawahał się wziąć na siebie odpowiedzialności, a często dokazywał takich cudów jak dziś.
— Pan jest geniuszem, profesorze — powiedział z przekonaniem.
Profesor Wilczur zaśmiał się swoim niskim dobrodusznym śmiechem, który takim spokojem i ufnością napełniał jego pacjentówː
— Bez przesady, kolego, bez przesadyǃ I wy do tego dojdziecie. Ale przyznam, że jestem kontent. W razie czego każcie dzwonić do mnie. Chociaż sądzę, że obejdzie się bez tego. I wolałbym, bo mam dziś... święto domowe. Już tam pewno dzwonili, że obiad się przysmali...