Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mogę jutro wstąpić na Tamkę?
— Bardzo proszę.
— A nie dokuczę pani?
— Skądże.
— No to rączki całuję i dowidzenia
— Dowidzenia, panie Feliksie.
Wbiegła jednym tchem na górę. Akurat podawano do obiadu. Magda, spotkawszy wzrok ojca, nie czekając na jego pytania, powiedziała:
— Byłam na sumie u Zbawiciela, a później pan Biesiadowski woził mnie sankami aż do rogatki.
— Pocóż to? — burknął ojciec ale bez szczególnej nagany.
— Tak sobie. Myślałam, że tatko nie będzie się gniewał.
Pan Nieczaj zamyślił się, chrząknął i wruszył ramionami:
— To też nie gniewam się. Jak wiem, z kim jesteś, a jesteś z osobą solidną i odpowiedzialną, to czego mam się gniewać. No, dawajcie pić.
W przejściu do kuchni złapała Magdę Adela:
— Powiedz, i co?
— Jakto co?
— No pan Biesiadowski?... Mówił co?
Magda z tajemniczą miną rozejrzała się i skinęła głową:
— Mówił.
— A co? A co?
— Że dzisiaj zimno — wyszeptała jej do ucha Magda.
Oczki Adeli otworzyły się szeroko, lecz już po sekundzie zorjentowała się, że Magda z niej kpi:
— Ot jaka z ciebie siostra — powiedziała z żalem