Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dużo stracę, jeżeli oczywiście tamtym uda się. Więcej, niż się zdaje. Ale niech tam. Teraz co innego mam w głowie, na czem mi więcej zależy, a mianowicie... mianowicie... to jest.... faktycznie...
Zaciął się i nie mógł z siebie wydobyć nic więcej. Magda skuliła się i siedziała cichutko z miną niewiniątka, które wcale nie rozumie, o co chodzi.
Dojeżdżali do Solca i pan Biesiadowski, chcąc wybrnąć z niedopowiedzianego zdania, zaproponował:
— A może jeszcze przejedziemy się.
— Nie, nie, już dosyć. Czas na obiad.
— A tatko nie będzie się gniewał, żeśmy się przejechali?
— Skądże! Tatko w pana wierzy, jak... Czy ja wiem... Pan dla niego to najsolidniejszy człowiek.
— Naprawdę?... Zawsze dla niego miałem szacunek.
Dorożkarz stanął przed bramą. Magda musiała poczekać chwilkę, póki pan Biesiadowski targował się z nim o zapłatę. Dorożkarz chciał sześć złotych, pan Feliks dawał cztery. Wreszcie zgodzili się na pięć.
— Taki ździeracz! — z oburzeniem zwrócił się do Magdy Biesiadowski, chowając portmonetkę — skórę zdarłby z człowieka.
— Widzi pan — powiedziała Magda, której zrobiło się przykro — widzi pan, tylko miał pan niepotrzebny wydatek.
— Broń Boże. Ja nie jestem skąpy. Niech pani tak o mnie nie myśli — zaprotestował gorąco — a już co do niepotrzebnego wydatku, to chyba żarty. Tylko nie lubię, jak mnie nabijają w butelkę.
— No, pewno — przyznała Magda.
— Zatem pięknie dziękuję, panno Magdaleno
— I ja panu też.