Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z „Potopu" i Kmicic i ta ich wspaniała sanna do Mitrunów... Sama miałaby teraz ochotę krzyknąć z całych piersi: „Hop, Hop!" Nie zrobiła jednak tego, gdyż taki pan Biesiadowski zdziwiłby się tylko, a może i miałby słuszność.
Wiatr dął im prosto w twarz, uderzając lodowatemi porywami, natomiast gdy przy rogatce zawrócili, zrobiło się cicho i prawie ciepło.
— Ostry mróz — stwierdził z zadowoleniem Biesiadowski — mamy piękną zimę. Dawno nie jeździłem sankami. Ostatni raz to chyba na wojnie pod Baranowiczami. Tyle lat...
— Zmarzł pan? — zapytała Magda, widząc, że zdjął rękawiczki i rozciera dłonie.
— Ja nie, ale może pani?
— Troszeczkę — przyznała się.
— Jeszcze się pani zaziębi — powiedział strapiony — będzie mnie pani ładnie wspominać.
— Ależ przeciwnie. Mnie jest bardzo, bardzo przyjemnie.
— Serjo przyjemnie?
— Bardzo
Zaśmiał się niewyraźnie:
— To chwała Bogu, że pani ze mną nie jest przykro.
— A cóż panu na tem może zależeć? — zapytała udając zdziwienie.
— Mnie? Mnie, panno Magdaleno?... Mnie więcej na tem zależy, niż... Wie pani, wspomniałem tam w mieszkaniu, że teraz mam wojnę z prowincjonalnymi hurtownikami. Jeżeli przegram, to wieprzowina pójdzie w górę najmniej dziesięć groszy na kilo żywca. A za mięso ceny podnieść nie wolno. Rozumie pani?
— To pan na tem straci?