Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wieczór, kiedyż znajdzie czas do zastanawiania się nad tem, po co żyje, po co haruje?
Idąc obok Magdy, spoglądał na nią z niepokojem. Była jeszcze ładniejsza, niż zwykle, lecz jakaś niebiezpieczna.
— Po co pracuję?... — myślał z natężeniem. — Głupie pytanie. Czy człowiek koniecznie musi wiedzieć, co dlaczego robi?...
Takie jego przeznaczenie, i już. I co może zmienić przez to, że się będzie trapić takiemi myślami. Co pomoże drzewu, że będzie głowić się, dlaczego ma ciągnąć soki z ziemi, kwitnąć i dawać owoce. Gdyby zaczęło się zastanawiać, przestałoby robić swoje i niktby zeń pożytku nie miał, ani ono samo. Ciągnie soki, kwitnie, owocuje, bo takie jego przeznaczenie, taka jego natura. Właśnie, natura...
Nie był zbyt pewien swego rozumowania i dlatego nie powtórzył go głośno. Magda mogłaby go jeszcze wyśmiać. Zresztą nie lubił powtarzać swoich myśli innym. Tej swego rodzaju skrytości nauczył się jeszcze w wojsku, gdzie bardziej wykształceni koledzy nieraz nabijali się z jego wywodów politycznych czy strategicznych. Bynajmniej nie miał siebie za durnia, lecz widocznie, czy to myśli mu jakoś się kiełbasiły, czy nie umiał ich dobrze wyrazić, dość, że wolał zatrzymywać je dla siebie. Natomiast, zdania swego nigdy się nie wstydził: białe — to białe, a czarne — to czarne.
Tak i teraz powiedział Magdzie:
— Człowiek swoją naturą ma, a moja natura to jest praca.
Zdawało mu się, że tem już zamknął kwestję bezpowrotnie. Magda jednak zaprotestowała:
— Ale pracuje się dla jakiegoś celu: dla pieniędzy,