Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale tu już i panie powinny z nami wypić. Szanowny ojczulek chyba nie zabroni?
— Dlaczego — wzruszył ramionami pan Antoni — mają ochotę, to niech wypiją.
Adela zachichotała i wydobyła jeszcze dwa kieliszki.
— Ale mnie to odrobinkę — żachnęła się — zupełnie nietrunkowna jestem.
Pan Biesiadowski porwał karafkę i uspokajająco zapewnił:
— Wiśnióweczki śmiało można. No, zdrowie pięknych pań!
Ukłonił się obu siostrom, ale, pijąc, cały zwrócił się do Magdy i wypróżniwszy kieliszek, postawił przed nią do góry dnem, podsunąwszy uprzednio kromeczkę chleba, by obrusu nie zaplamić.
— Po takiem zdrowiu — zawołał — już nawet pić nie wypada.
Jednak wypadło, a wypadło dlatego, że właśnie zjawił się nowy gość, szwagier pana Nieczaja, pan Zaklesiński, właściciel zakładu rymarskiego na Lesznie, człowiek niestary jeszcze i słynący z humoru, a zwłaszcza z tego, że miał wielki talent mówienia wierszem. I dwie godziny mógł tak gadać, a wszystko akuratnie pasowało do rymu. I nietylko ze swojej głowy, ale na każde pytanie wierszem odpowiadał. Sam pan Nieczaj nieraz aż zdumiewał się i mówił:
— Żebyś szwagier większe wykształcenie miał, to i literatą, jak sam Mickiewicz, mógłbyś zostać.
Oczywiście Adela zaraz przyniosła dla wuja nakrycie, a on zaczął sypać rymami, niczem z worka.
— Widzę, że jest poczęstunek, mięso, ogórki i trunek, a w towarzystwie takiem, chyba byłbym lada jaki, żebym ze szwagrem kochanym i z wielce szanownym