Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czystej i wielką karafkę z wiśniówką domowej roboty.
Widząc tylko dwa nakrycia i dwa kieliszki, pan Biesiadowski zapytał uprzejmie:
— A to widzę, panie z nami nie łaskawe?
— One już tam sobie podjedzą, jeżeli są głodne — uśmiechnął się pan Nieczaj.
— My musimy dbać o linję — wesoło dopowiedziała Magda, nalewając potężne kieliszki.
Tymczasem Wikta przyniosła talerz ze śledziami marynowanemi i drugi z grzybkami, Adela zaś ustawiła półmisek z wędliną i miseczkę z kiszonemi ogórkami.
— No, w imię Boże! — podniósł swój kieliszek pan Nieczaj.
Gość brzęknął swoim:
— Żeby nam się dobrze działo!
Wychylili, prychnęli i zabrali się do śledzia.
— Nieraz tak myślę — odezwał się pan Biesiadowski — czemu to tyle smakołyków, a to homarów, a to łososiów jest na świecie, a lepszej przekąski od śledzia nie znajdzie?
— Bo wszystkie nowe wymysły — z przekonaniem odpowiedział pan Nieczaj — to tylko moda. Fiut... przejdzie i niema. Grunt to trzymać się tego, co dawniej bywało. No, nasze kawalerskie!
Adela raz po raz, gdy na talerzu gościa zaczynało się przerzedzać, zrywała się i dokładała, a to baleronu, a to pasztetowej, a to szynki. Magda czuwała nad napełnianiem kieliszków, a gość to na prawo, to na lewo dziękował.
— No, ale teraz — oświadczył coś przy piątej kolejce — to już musimy, panie Nieczaj, wypić zdrowie dam.
— Owszem, należy się — zgodził się gospodarz.