Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dała na pana Biesiadowskiego tak, że ten coraz wygodniej przypierał się do kontuaru kasy i ani myślał wychodzić, chociaż przed jatką czekał nań jeden z pomocników, który raz po raz zaglądał przez drzwi i pokaszliwał niecierpliwie.
Nazajutrz powtórzyło się to samo z taką różnicą, że pan Biesiadowski przyszedł wcześniej, a wyszedł jeszcze później.
— Magduś, powiedzno — zapytała wieczorem Adela — o czem wy rozmawiacie z Biesiadowskim?
— O różnych rzeczach.
Adela podrapała się po głowie i oświadczyła tonem głębokiego przeświadczenia:
— On tak patrzy na ciebie, żeby cię zjadł.
Magda wybuchnęła śmiechem, później wydęła dumnie usta i wzruszyła ramionami:
— Nie jeden taki się znajdzie, coby mnie chciał zjeść, ale nie dla psa kiełbasa.
— Jakto? — zdziwiła się Adela.
— Takto.
— Więc pocóż ty do niego tak?
— Niby jak? — ironicznie zapytała Magda.
— O jej — skrzywiła się Adela — już mnie oczu nie zamydlisz! Przecie robisz do niego słodkie miny.
— No więc co?
— To musi ci się podobać — zakonkludowała tryumfalnie Adela.
— Głupia jesteś. Dobranoc — odwróciła się plecami Magda i udała, że śpi.
Na trzeci dzień pan Biesiadowski przyszedł aż dwa razy. Raz, jak zwykle, a za drugim poto, by powiedzieć, że niestety musi na dwa dni wyjechać na kontrakty do Torunia i Bodgoszczy.