Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To pana tu aż przez dwa dni nie będzie? — zawołała z takiem zmartwieniem w głosie, że Biesiadowski aż poczerwieniał i przestąpił z nogi na nogę.
— Interesy, panno Magdaleno — powiedział —. Człowiek dla siebie czasu i godzinki nie urwie. Zwłaszcza, że właściwie mówiąc, nie zawsze się ma powód, czyli przyczynę.
— Bo pan pewno takiej przyczyny nie szuka — lekko rzuciła Magda.
— Niczegobym bardziej nie pragnął, jak znalezienia. Niech mi panna Magdalena wierzy, przysięgam Bogu.
Niepotrzebnie tak gorąco Magdę zapewniał. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Wystarczał mały jej uśmiech lub wymowniejsze spojrzenie, by Biesiadowski ożywiał się i rozpromieniał. Gdy zrobiła smutną minkę, nie ukrywał zaniepokojenia i obawy. Słowem, zdawała sobie dokładnie sprawę, że może na nim grać, niczem na skrzypcach. Nie cieszyła się jednak tym sukcesem aż tak bardzo, jak ją o to podejrzewała siostra. Cieszyła się inaczej: oto zaczynał się przed nią zarysowywać plan działania.
Jedynym sposobem wyzwolenia się spod kontroli ojca, jedynym sposobem uzyskania względnej swobody było wytrzaśnięcie sobie takiego konkurenta, któryby przypadł ojcu do gustu i do którego miałby on zaufanie.
Jeżeli Magda zdecydowała się właśnie na pana Biesiadowskiego, to głównie z tej racji, a pozatem dlatego, że zdawało się jej, iż Biesiadowski, bardziej niż każdy inny, da się tak nakręcić, jak ona zechce, że poprostu uda się jej powodować tym człowiekiem według swej woli.
Z Torunia pan Biesiadowski przysłał kolorową wido-