Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ku minutach Bończa odezwał się szorstko i serdecznie:
— No, chodź tu, mała.
Magda odwróciła doń głowę i widocznie w jej wzroku wyczytał, że zmieniła się dlań całkowicie, gdyż powiedział prawie opryskliwie:
— Czego ty właściwie chcesz odemnie?
— Niczego. Zupełnie niczego.
— Że nie będziesz grała panny Knox!... O to ci chodzi?... Ależ zrozum, że ta rola musi albo postawić albo położyć Złotą Maskę. Nam nie wolno ryzykować. Turska to pewniak. W innych warunkach sam byłbym za tobą. Teraz jednak...
— Musiałeś to zrobić za mojemi plecami?... Tak?... I skłamać im, że ja się na to zgadzam?...
— Bo wiedziałem, że się zgodzisz, że jesteś dość rozsądna.
— Myliłeś się, mój drogi przyjacielu.
Powiedziała to tak zimnym tonem, że aż się poderwał.
— Cóż to za tonik z angielskiej farsy!
— Że z farsy, to pewne. Tylko nie wyobrażałeś chyba sobie, że w niej zagram rolę pierwszej naiwnej.
Przygryzł wargi i widocznie zmuszał się do spokoju.
— Posłuchaj, Magda — zaczął perswazyjnie — otrzymasz drugą rolę, a w następnej sztuce... w następnej obiecuję ci..
— O, mój dobry, łaskawy panie — wybuchnęła śmiechem — ani mi się śni czekać na następną sztukę. W tej zagram, proszę pana, główną rolą, a swoją panią Turską