Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

możesz pocieszać następną sztuką. Z całą wielkodusznością odstępuję jej ten zaszczyt.
— Czego histeryzujesz? — zapytał ze złością.
Uspokoiła się odrazu.
— Masz rację, Kam, niema czem się przejmować.
— Właśnie — przytaknął — właśnie. Jesteś jeszcze bardzo młoda. Bardzo ładna. Masz, owszem, talent. Z pewnością karjera twoja pójdzie daleko. Niema poco tak się śpieszyć.
Magda nie słuchała. Wyciągnęła z drugiego pokoju walizki, otworzyła szuflady i szafy. Zaczęła się pakować.
Tymczasem Bończa wciąż mówił. Modulował głos, siadał, chodził między walizkami po pokoju. Od czasu do czasu wpadło Magdzie do uszu któreś głośniej wypowiedziane słowo, lecz nie przerywało to jej skupienia na kwestji teraz najważniejszej — jak najlepiej zapakować rzeczy.
Nagle Bończa zatrzymał się przed nią:
— Cóż to znaczy? — zapytał, wskazując walizki.
— To?... Pakuję się.
— Poco?
— Wyprowadzam się stąd.
Opuścił przed sobą złożone ręce i z wyrzutem powiedział:
— Magduś!
Wówczas parsknęła mu śmiechem:
— Cóż to za komedja! Cha... cha... cha.
— Magduś! — powtórzył głośniej.
— Mam się tem wzruszyć?... O, nie, mój drogi.