Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I zaczął głośno myśleć, rozważając wszystkie okoliczności. Wreszcie doszedł do wniosku, iż w każdym razie może postarać się ułożyć z Cykowskim.
— Zaraz do niego pójdę — zakończył.
Rozstali się na Nowym Świecie i Magda wróciła do hotelu. Wiedziała, że teraz Bończę zastanie i rzeczywiście leżał na kanapie, czytając jakąś książkę.
— Dzień dobry, mała — powiedział znowu ciepłym tonem, tym samym fałszywym, kłamliwym, w który dotychczas wierzyła.
— Dzień dobry — odpowiedziała zupełnie spokojnie.
— Wcześnie wstałaś — zauważył
— Tak.
— Cóż jesteś taka lakoniczna? — odłożył książkę i przeciągnął się.
— Nie mam nic do powiedzenia... — spojrzała nań z zupełną obojętnością.
Usiadł i poprawiwszy włosy uśmiechnął się:
— Zła jesteś, że nie nocowałem?...
Wzruszyła ramionami.
— Nie mogłem wrócić. Tak się złożyło. Zasiedziałem się w knajpie, a później poszliśmy do Cykowskiego, bo...
— Daj spokój, Kamilu, czy ja cię indaguję? Poco mi to mówisz?
— Myślałem, że interesujesz się...
— Nie — przerwała mu znowu.
— Zatem zbędna uprzejmość z mojej strony.
— Najzupełniej zbędna.
Położył się i zaczął czytać. Magda rozpaliła maszynkę spirytusową i zabrała się do uczesania. Po kil-