Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wszystkich kocha, że choć nigdy jej tego nie okazał, ale nosił ją zawsze w swej myśli, jak coś może najmniej użytecznego, może najbardziej obcego, nieswojskiego, ale właśnie pięknego, upiększającego, cennego.
Sam myślał, że po powrocie do domu zbije smarkatą jak Bóg przykazał na kwaśne jabłko, a przecież, gdy tylko wielkim kluczem drzwi otworzył, a ona z drugiego pokoju wychyliła głowę, poczuł, że nie potrafi. I to jeszcze bardziej rozsierdziło pana Antoniego, jeszcze większą goryczą zalało mu wnętrze. Widział, że oto chwieje się w nim coś, że o mały włos, a posprawiedliwości by nie postąpił.
Pomału zdejmował bekieszę, szalik, czapkę, ciężko wycierał buty o słomiankę. Nic nie odpowiedział na zdziwione zapytanie córki, co się stało, że tatko tak wcześnie wrócił. Usiadł przy stole, szeroką dłonią zgarnął kilka okruszyn z zielonej ceraty i dobra chwila upłynęła, zanim zawołał:
— Magda!
Dziewczyna weszła i stanęła naprzeciw. W ręku trzymała rurki do karbowania włosów.
— Co tatko każe? — zapytała nie podnosząc oczu.
Zresztą pan Antoni tego nie zauważył, gdyż sam też wbił oczy w podłogę.
— Słuchaj, Magda — zaczął tak spokojnie, aż się sam sobie dziwił: — Jak się nazywa ta szkoła, do której chodzisz?
Dziewczyna przestąpiła z nogi na nogę
— Przecie tatko wie — wybąkała cicho.
— Wiem! — wrzasnął nagle ojciec i uderzył pięścią w stół aż meble zadrżały, lecz zaraz opanował się. — Ty mogłaś tak mnie okłamywać?... — Mów!... Rogówką