Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

we nazwisko utytłać w rynsztoku, by go przed ludźmi upokorzyć. Jakżeby śmiał wówczas spojrzeć w oczy choćby takiego Chróścińskiego, z którym przestał się witać, odkąd jego córka zamieszkała „na wiarę“ z człowiekiem rozwiedzionym, niejakim Lempkiem.
— Pan, panie Chróściński — powiedział mu wtedy przy świadkach — Pan nie jesteś dla mnie kompanja.
Nie nadawał się pan Nieczaj do kompromisu. Nie umiał na złe sprawy patrzeć przez palce, ani nawet zmilczeć, gdy widział, że ktokolwiek postępuje nie tak, jak należy, nie tak, jak sumienie, prawo i obowiązek nakazują. Przeciwnie: głośno i przy każdej sposobności walił prosto z mostu co o czem myśli krótko, zwięźle i bezapelacyjnie. Nigdy o nikim nie wypowiadał ujemnego sądu, zanim w rzeczy się nie upewnił; gdy już jednak wiedział, jak się należy, nie znał ani współczucia, ani litości. Pierwszym i głównym podziałem, jaki do ludzi stosował, był podział na uczciwych i nieuczciwych, a rodziców, którzy nie umieli dzieci wychowywać w moralności i obyczaju, potępiał, jako głównych winowajców, o ile naturalnie jabłko nie padło zbyt już daleko od jabłoni, a rodzice wyrodka się nie wyparli. Znano też w mieście i w branży pana Nieczaja z tej strony i jeżeli mógł się szczycić szacunkiem ludzkim, to właśne dlatego.
Kalkulował to wszystko sobie pan Nieczaj i rozważał, a jeżeli czegoś w tej chwili żałował, to jedynie tego, że Magdy zaraz wypędzić z domu nie mógł. Nie mógł zaś dlatego, że sama myśl o tem, teraz, gdy już ochłonął, krajała mu serce aż do fizycznego bólu. I nietylko z tej przyczyny, że chodziło tu o jego dziecko, lecz i z tej, że była niem właśnie Magda. Bodaj po raz pierwszy w życiu poczuł stary Nieczaj, że ją, właśnie ją najbardziej ze