Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Przebaczy?... Skąd wiesz, że przebaczy?! — ścisnęła rękę Adeli.
— Tak myślę. Czy tobie zdaje się, że go serce nie boli?... Spróbuj. Powinnaś spróbować.
Magda, która początkowo zbladła, teraz z wypiekami na twarzy słuchała namów siostry. Boże, jakże sama pragnęła pojednania się z ojcem. Przecie niczego odeń nie chciała, byle dobrem słowem uznał ją za córkę. Teraz nie była już przecie wykolejoną dziewczyną, co się jej w głowie przewróciło, lecz sławną artystką. Nie, pieniędzy jej nie trzeba, ni opieki, ni dachu nad głową. Tylko dobrego słowa. Ojciec sam musi zrozumieć, że się mylił, że niezasłużenie nią poniewierał.
Zaczęły sobie radzić z Adelą i uradziły, że najlepiej będzie, gdy Magda zaraz nazajutrz w poobiedniej porze na Dobrą przyjedzie. I z tem się rozstały, umówiwszy się, że ojciec o niczem, Boże broń, nie ma zawczasu wiedzieć.
Długo i ciężko rozmyślała Magda. W nocy spać nie mogła, układając sobie rozmowę z ojcem, układając ją słowami serdecznemi i miłemi, a także argumentami. I tak to wyglądało, że stary musi zmięknąć. W południe czuła się zupełnie pewna siebie.
Pomimo to, gdy weszła na stare drewniane schody, na tak dobrze znane, brudne i zniszczone, ale kochane schody, kolana się pod nią uginały i gdyby nie obawa zabrudzenia nowiutkich reniferowych rękawiczek, opierałaby się o żółtą wyślizganą poręcz.
Zgodnie z umową, Adela zostawiła drzwi otwarte. Magda nacisnęła żelazną klamkę i owionął ją zapach mieszkania. Dawniej nie rozróżniała go, ale teraz ta mieszanina zapachów, gdzie była i naftalina, i liście bobkowe, i kwaśnawy sos pomidorowy, i świeżość wypranej bieli-