Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zny, zdała się nową, chociaż tą samą, niezmienną i rozczulającą.
Przeżegnała się i uchyliła drzwi do pokoju. Przy stole zasłanym zieloną ceratą, siedział ojciec. Na ceracie piętrzyły się stosy wytłuszczonych kartek i rachunków. Ojciec, wielki jak góra, pochylony nad spęczniałym od wieloletniego użycia notesem pisał, a mały ogryzek ołówka nikł w jego ogromnych palcach.
Drzwi szerzej otworzone skrzypnęły, a on podniósł swoją wielką twarz (nic się nie zmienił) i, mrużąc od lampy oczy, zapytał:
— A co tam?...
Magda stała, jakby jej nogi wrosły w ziemię. Zatrzymała oddech i tylko bezgłośnie poruszyła wargami
Nagle pan Nieczaj zerwał się z krzesła i odrazu wyrósł aż pod sufit: poznał ją.
— Tatku! — wydobyła z siebie.
Twarz ojca stawała się coraz czerwieńsza, niemal sina. Ręce zwolna i ciężko wznosiły się do szyi i znowu opadały, a chrapliwy głos odezwał się głucho i groźnie:
— Czego?
Magda ze szlochem rzuciła mu się do nóg. Upadła na kolana, tuliła się doń, chwytała zwisające bezwładnie ciężkie, gorące ręce i aż od bólu rozgniatała na nich usta w pocałunkach.
— Tatku... tatku... — powtarzała wśród łkania — Co ja ci złego zrobiłam? Przebacz... Przebacz.
Stał nieruchomo, a gdy zaczęła się uspokajać i spojrzała w górę, zobaczyła, że po grubych fałdach czerwonej twarzy toczą się łzy, gęste, szybkie łzy i spadają na starą kochaną marynarkę, tę samą marynarkę marengo, którą tak często cerowała kiedyś ojcu na łokciach i pod pachami.