Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Adela zarumieniła się:
— A no, zaręczyliśmy się. Zeszłej niedzieli.
I dalejże opowiadać o sobie, jacy to z Edkiem będą szczęśliwi, jak się kochają, jak sobie życie ułożą.
Magda słuchała tego z jakiemś zdumieniem, niezrozumiałem dla siebie samej.
— Więc są ludzie — myślała — dla których szczęście to praca w jatce i mieszkanie na czwartaku?...
Dostrzegła też w sposobie bycia Adeli coś jakby współczucie. Podziw ale i współczucie. Czyżby ta głupia nie widziała różnicy w losach własnym i siostry?... — Czyżby uważała swój za lepszy?
— A ojciec?... — zagadnęła Magda po dłuższem milczeniu.
— Ojciec, a dziękuję, zdrów.
— Chwała Bogu.
Pomilczała i spytała znowu:
— A czytał w gazetach
— Pewnie czytał.
— I cóż mówił?
Adela poprawiła się na krześle:
— To nie znasz ojca?... — wzruszyła ramionami.
— Klął?
— Gdzież tam. Słowa nie powiedział.
— Tak... — zamyśliła się Magda.
Nagle Adela rzuciła się jej na szyję:
— Nie bądź zawzięta, pogódź się z ojcem! Siostruniu moja. Pogódź się.
Zaskoczona i przestraszona Magda zaczęła się bronić.
— Jakże ja się pogodzę?
— Pójdź, przeproś go, zobaczysz, że przebaczy.
Magda uczuła w sercu mocne ukłócie.