Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Bończa zrobił obojętną minę, Hojner wzruszył ramionami, a Sonia pisnęła:
— Zwarjowałaś?!
— No, przecież nie mogę przyjmować od człowieka, którego nawet nie znam — zaczęła Magda, ale przerwał jej Hojner:
— Dlaczego? Facet rzucił się, bo ma na to.
— Pokazał klasę! — wołała Sonia.
Nareszcie i Bończa zabrał głos. Wbrew oczekiwaniu Magdy orzekł, że nie widzi żadnego powodu do odsyłania szpilki. Człowiek publiczny, a takim jest każdy aktor i wogóle artysta, w niczem sobie nie uchybia, przyjmując hołd publiczności czy to w formie kwiatów, czy jakichkolwiek innych rzeczy. Zaś w danym wypadku bezinteresowność ofiarodawcy była zupełnie oczywista.
— Fantazja trochę kabotyńska — zakończył — ale taki burżuj może sobie na to pozwolić.
Magda nic nie odpowiedziała, pomyślała jednak, że Kamil jest trochę naiwny. Sama była przekonana, że bezinteresowność ofiarodawcy tylko patrzeć, a rozwieje się bez śladu. Nie wątpiła, że w najbliższym czasie ów pan odezwie się jak amen w pacierzu.
Jednakowoż przewidywania te zawiodły. Minęły trzy dni i pan Ksawery Runicki nie dał znaku życia. Nie martwiła się tem, ale było jej przykro. Broń Boże, nie myślała o czemś złem, kochała Bończę jeszcze bardziej niż przedtem, ale przecie nie byłoby nic złego w poznajomieniu się i we flirciku z takim prawdziwym wielkim panem, z takim szykowcem, przystojnym, nawet niezwykle przystojnym.
Na wszelki wpadek, ot tak, bez żadnego zamiaru, zatelefonowała do Bristolu, lecz portjer oświadczył, że pan Runicki wyjechał zagranicę.