Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pies na to nie zechce patrzeć.
— Bałagan i tyle.
— Poprostu g...o!
— Mnie wygwiżdżą, jak Boga kocham — przysięgał Berczyński.
Cłowiek haruje, jak to bydlę, a później przyjdzie taki cymbał, taki osioł, takie zwierzę i napisze ci w recenzji: „P. Roliński ruszał się osowiale“.
— Cholera!
Niedbale i w pośpiechu zbierano nawazelinowaną watą szminki z twarzy. Aby prędzej do łóżka: spać, spać, spać!
Na spanie był przeznaczony cały dzień aż do godziny szóstej popołudniu. I Magda, chociaż obudziła się znacznie wcześniej, nie myślała o wstawaniu. Należało wypoczywać, jak można najdłużej, by wieczorem być świeżą, z humorem i z temparamentem.
— Nie myśl już o premjerze — powiedział jej po skończonej próbie Bończa — i nie denerwuj się. Wszystko będzie dobrze.
On jeden nie bał się zapeszenia i nie był przesądny. Magda wiedziała, że wieczorem wszyscy przyjdą do teatru ze swemi talizmanami, maskotkami, z różnemi starannie przechowywanemi drobiażdżkami, w których tajemniczą moc odwracania nieszczęścia wierzył każdy. Berczyński przyprowadzi swego synka, Morelówna foxterjera, Czopski przyniesie rękę Fatmy, Kobielski cynową trumienkę, Kira Woszczyńska zasuszoną ćmę, a Lewoniewska wytrzępioną złotą peruczkę, w której występowała kiedyś sama Sorelka.
Magda nie miała żadnej maskoty i to ją zaczęło trapić.