Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Umyśliła tedy, by kupić sobie w sklepie z zabawkami małą świnkę z celuloidu. Ostatecznie każda rzecz dopiero z czasem stawała się maskotą.
Bończa, obejrzawszy świnkę orzekł, że skuteczność jej będzie niezawodna, jednak na wszelki przypadek zaaplikował Magdzie przed rozpoczęciem spektalu dwa spore kieliszki wina. Ponieważ trzęsła się z tremy, świetnie jej to zrobiło.
Za kulisami jednak nastrój był straszny. Starzy doświadczeni aktorzy wprawdzie nadrabiali miną, ale i oni wciąż chwytali się za guzik, pocierali drzewo, stukali w nieheblowaną deskę, lub mruczeli pod nosem jakieś zaklęcia czy modlitwy. Jedni na drugich patrzyli, jak na współskazańców. Tymczasem z poczekalni i z widowni przychodziły wieści: nastrój publiczności niezły, kasa wyprzedana, sala już pełna. Zjawili się wszyscy recenzenci. Przez okienko w kurtynie widać było, jak zajmują miejsca w pierwszych rzędach. Do garderób leciały meldunki: — Jest ten drań taki a taki, jest ta złośliwa małpa ta i ta. Jakże bardzo ich teraz nienawidzono tu za kulisami. Dla nich to głupstwo: i te długie tygodnie pracy, i cały wysiłek, i karjera, i przyszłość, i olbrzymi nakład pieniężny. Będą siedzieli, z nabarmuszonemi lub skwaszonemi minami, odniechcenia klapną parę razy łapami a później każdy napisze i oczywiście nie napisze szczerze. Choćby mu się najbardziej podobało, będzie się kierował osobistemi względami, jakiemiś nieuzasadnionemi pretensjami, czy antypatjami, albo zemstą na dyrekcji teatru, że nie uwzględniono jego głupich uwag z poprzedniej recenzyj, albo intryganctwem na rzecz swoich protegowanych.
W bezstronność recenzentów nikt za kulisami nie wierzył. Im bliżej było premjery, tem niżej kłaniano się im