Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

piętrzyły się prowianty: podgryzione kanapki, kiszone ogórki, zgniecione ciastka, niedopite szklanki z czarną kawą i piwem, puder i zwykły kurz.
Od jupiterów, reflektorów, od setek rozżarzonych lamp ślepły oczy, a rozgrzana szminka spływała wraz z potem.
W środku, na balustradzie orkiestry stał jeden jedyny w tym chaosie spokojny i przytomny człowiek, reżyser Bończa, i raz po raz wołał swoim niewzruszonym, bezlitosnym głosem:
— Źle! Jeszcze raz! Kurtyna!
I chociaż każdy już resztkami sił gonił, a raczej poruszał się niczem nakręcony manekin, nikt nie ośmielił się oponować, nikt narzekać. Teraz zapomniano już o intrygach, o nieotrzymanych rolach, o tem, że rywalowi przypadł szlagier, a komuś „ogon“. Wobec zbliżającej się premjery, wobec nowej wielkiej bitwy, każdy chciał wydobyć z siebie maximum zdolności, pełny wysiłek, całkowitą umiejętność. A że nikt już nie wiedział, nie rozumiał, nie był pewien swego przez tyle tygodni drobiazgowo opracowanego i przemyślanego kawałka, teraz odrazu, i bez zastrzeżeń zdawał się na zdanie reżysera, na jego koncepcję, jego smak, jego decyzję, jedyny niewzruszony, wyrazisty drogowskaz w tem skołowaceniu.
— Źle! — Jeszcze raz! Kurtyna! — rozbrzmiewał głos Bończy.
Zegar nad klitką inspicjenta wskazywał trzecią, gdy próba generalna została skończona. Nieludzko przemęczeni, a przecież kontenci, pełni nadziei, że tak potworna praca nie może pójść na marne, że premjera uda się, jak amen w pacierzu, jednak, by nie zapeszyć powodzenia, zapewniali się wzajemnie:
— Oczywiście, klapa na całej linji.