Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wet pogodził się z Bończą. Teatr musiał żyć swoim trybem. Inna rzecz, że obaj nie przebaczyli sobie bynajmniej, obaj zapisali w pamięci wzajemną nienawiść, czekającą tylko pierwszej sposobności, by wyrazić się w zemście.
Tak było w teatrze.
Tylko Magda po owym skandalu nie mogła przyjść do siebie. Pomimo zapewnień Bończy, że rozprawił się z Kornatem, gdyż ten już zabardzo działał mu na nerwy, dopatrywała się w jego postępku jakiejś rycerskości, aktu obrony jej, napastowanej kobiety. Do podobnej obrony zaś zdolny być może tylko ten, który naprawdę kocha.
To przeświadczenie wynagrodziło Magdzie wiele. I docinki koleżanek i intrygi za kulisami i nawet brak pieniędzy. Od dwóch tygodni kasa wypłacała zaledwie kilkuzłotowe zaliczki. Przygotowanie rewji pochłonęło ogromne sumy. Cykowski musiał wciągnąć nowego wspólnika, właściciela restauracji na Muranowie. Spólnik ten był tem uciążliwszy, że należąc do pobożnych chasydów sam do teatru nie przychodził, wolałby zobaczyć djabła niż przedstawienie, czy próbę. Zato za swoje kilka tysięcy wtrącał się we wszystko przez pośredników, przez jakiegoś szajgeca i drugiego, pokątnego doradcę z Franciszkańskiej. Ci wsadzali nos wszędzie, doprowadzając Cykowskiego, Michałka, a szczególniej Bończę do rozpaczy.
Było postanowione z wielkich zysków, których spodziewano się po nowej rewji, spłacić owego restauratora i jeszcze jednego lichwiarza.
— A co będzie, jeśli rewja nie weźmie? — z przerażeniem pytała Magda.
Bończa obojętnie wzruszał ramionami:
— Klapa.