Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jakto klapa? Całkiem?...
— No, tak. Teatr djabli wezmą.
I Magda, chociaż jej tego nikt nie mówił, rozumiała, że tu od niej najwięcej zależy. Właściwie nie od niej, lecz od tego, czy ona, taka, jaką jest, spodoba się publiczności.
Oba swoje numery opracowała jak umiała najlepiej..
— Powiedz — pytała Kamila — powiedz, czy to jest możliwe?
— Owszem — potakiwał — nawet dobre, ale...
— Co za ale? — denerwowała się.
— Ale powinno być świetne.
Łatwo mu było mówić! Zresztą już nauczyła się w teatrze jednego: nikt nigdy do końca premjery nie wiedział, czy i co podoba się publiczności.
Najlepsi fachowcy, najstarsi praktycy teatralni nie podejmowali się stawiania horoskopów. Prawie zawsze wypadało odwrotnie. Najlepsze numery przechodziły bez wrażenia, a chwytały głupstewka.
Magda w domu już całkiem nie jadła. Ograniczała się do kilku bułek na śniadanie i do obiadu u Bończy. Nie miała pieniędzy nawet nawet na nowe pantofle. A że listopad tego roku był wyjątkowo błotnisty i deszcz lał całemi dniami, przychodziła nieraz do teatru przemoknięta do nitki.
Modliła się tylko o jedno: żeby nie rozchorować się. I chodziła do wróżek. Była już coś u piętnastu. Każda przepowiedziała jej co innego, lecz naogół wróżby brzmiały pomyślnie. Powodzenie, bogate wyjście zamąż, zamożny opiekun, sława, spadek po dalekiej krewnej.
I do kościołów zaczęła wpadać. Na chwilkę, bo zupełnie nie miała czasu, ale codzień.
Przemęczona, głodna, zziębnięta układała się późnym