Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się przy rampie. Na dole powstał nieopisany gwar i nagle zakotłowało się.
Nad głowami mignął jasnoszary rękaw Bończy i jego pięść wymierzyła silny cios w sam środek szerokiej twarzy Kornata.
Ten krzyknął przeraźliwie i ciężko zwalił się między fotele pierwszego i drugiego rzędu.
Bończa, blady, z ponurym blaskiem w oczach, odwrócił się do rampy i ryknął, aż stojący obok Cykowski zatoczył się:
— Na miejsca, psiakrew!!! Próba!!...
Zatupotały nogi po deskach i wszyscy ustawili się do próby.
— Czapski, jazda! — już spokojnie kiwnął Bończa kapelmistrzowi. — Uwaga!
Pałeczka dyrygenta zawisła na sekundę w powietrzu i zakreśliła łuk. Orkiestra zaczęła grać. Dwanaście Iwonek w rytmicznym falistym ruchu otoczyło muszlę i rozbrzmiał znowu drżący głos Królowej Pereł:
„W moim pałacu z korali“
„Wśród opałowych mgieł...“
Z wysokości konchy widziała Magda Kornata, wydobywanego spośród foteli. Twarz miał całą we krwi i rozwichrzone włosy.
Wieczorem przed kurtyną, Bończa uśmiechnięty, mówił swoim ciepłym, aksamitnym głosem:
„...ten drobny wypadeczek samochodowy, który spotkał naszego kochanego kolegę i uniemożliwił mu dziś występ, nie powinien nas jednak pogrążać w smutku. Świetny nasz gwiazdor miał tylko zlekka rozciętą wargę. Co za rozpacz na kilka dni dla wielu pięknych ust, któreby chciały pocieszyć Leona Kornata“...
Po kilku dniach Kornat wznowił swe występy i na-