Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tu i bardzo efektowną pauzę, w końcu sali rozległ się niepohamowany, wybuchowy śmiech Kornata.
Orkiestra zatrzymała się, a tymczasem Kornat, dusząc się od śmiechu, zaczął wykrzykiwać:
— Nie! Dajcie spokój! Tego jeszcze nie było! To wam skradną do Casino de Paris!...
— Przestań Leon! — jeszcze spokojnie zawołał Bończa.
Lecz Cykowski już był na nogach, już skakał i czerwony jak burak wymachiwał rękami.
— Co jest do cholery! Niby to ci się nie podoba?!
Wówczas Kornat zbliżył się do nich, i nie przestając śmiać się, wystawił palce w kierunku Magdy oniemiałej na scenie:
— Toż to prawdziwy Grajdołek, jak Boga kocham!
— Dlaczego, do cholery? — już zaniepokojony i niepewny swego zdania wrzasnął Cykowski.
— Bo do cholery kryminał! — wyszczerzył się nań Kornat. — Ona rusza się, jak krowa! Rozumiesz! A wyje, jak pies do księżyca!
— Uspokójcie się, no proszę, uspokójcie się! — zadreptał między nimi Michałek, łapiąc to Bończę, to Kornata, to Cykowskiego za klapy marynarek.
— Całą rewję zarżniecie! — opędzał się od Michałka Kornat.
— Co jest? Dlaczego? — podbiegł jeden ze wspólników.
— A ja ci mówię, odejdź! — syknął Bończa.
Kornat zmierzył go pogardliwym wzrokiem:
— Licz się ze słowami!
— Panowie — płaczliwie wołał Michałek.
Na scenie wszyscy, kto żyw był za kulisami, skupili