Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lecz inaczej tylko o tyle, że i ten, w którym ona się zakochała, nie będzie ukrywał swego uczucia.
Tymczasem Kamil był wprawdzie dobry, miły, cierpliwy jako pedagog, chodził z nią do teatru i często po drodze kupował różne prezenty, przeważnie do ubrania, jak: kapelusz, pantofelki, sukienkę, czy kombinezkę, ale miał przytem jakąś oschłość. Nie lubił czułych słów i nawet jego komplementy, chociaż ich nie żałował, były jakieś sztywne. Nawet jego pieszczoty, które przyprawiały Magdę o zawrót głowy i półprzytomne szaleństwo, odznaczały się chłodem. Obserwował ją swojemi szaremi oczyma, przyglądał się spokojnie jakoś, niemal obrażająco.
Mówiła sobie, że widocznie tak musi być. Przy całym swoim uporze umiała godzić się z rzeczywistością.
Bończa był pod jeszcze jednym względem człowiekiem w teatrze wyjątkowym: czytał wiele. Jego mieszkanie, wszystkie cztery pokoje, pełne były książek i wciąż kupował nowe. Wystarczały mu trzy minuty przerwy w jakiemś zajęciu, by zaraz sięgał po książkę. Były to przeważnie poezje i dzieła naukowe. Z powieści czytywał tylko autorów dawnych. Teraz często i Magdzie dawał do rąk tę czy inną książkę i kazał jej czytać głośno. Jeżeli przerywał czytanie, to jedynie poto, by wytłumaczyć jej sens danej rzeczy, lub podkreślić oryginalność stylu, czy piękno słowa.
Równie żywo interesował się muzyką i malarstwem.
Za kulisami wprawdzie pokpiwano z tych zainteresowań Bończy. Podejrzewano go o snobizm i zapewniano, że w gruncie nie zna się na niczem poza konferansjerką. Jednak Magda wyrobiła sobie wręcz odmienne zdanie. Nie dlatego, że go kochała, lecz swoim zdrowym rozu-