Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

na złośliwe docinki służących w pensjonacie, prasując je w kuchni.
— No już? — zapytał, aż drgnęła.
Szybko ściągnęła sukienkę.
A w dwie godziny później, gdy zmęczona i z podkrążonemi oczyma śpiewała swoją piosenkę, wówczas to poraz pierwszy Kamil powiedział, że dobrze.
Tuliła go i całowała z wdzięczności za te słowa, i za wszystko.
— Taki zabieg kosmetyczny dobrze ci robi — uśmiechnął się.
Nie przyznała mu się, że właściwie to on był jej pierwszym mężczyzną. Wstydziła się tego. A pozatem, mógł jej nie uwierzyć. Zresztą, wcale nie interesował się tą sprawą. Zapytał tylko od niechcenia:
— A cóż tam z Kornatem?
— Nienawidziłam go zawsze i zawsze nim się brzydziłam.
— A jednak byłaś jego kochanką. Żyłaś z nim — ziewnął Bończa.
— To nieprawda! — zerwała się. — To kłamstwo.
— No, zgoda, zgoda — machnął ręką — co to mnie obchodzi.
Chciała mu powiedzieć, że to źle, że powinno go obchodzić, że tylko jego kocha, że on jest jej pierwszą i jedyną miłością, ale na myśl przychodziły tylko takie słowa, które znała z piosenek Złotej Maski. Aż dziwne było, że wszystko, co myślała o miłości, było już wyświechtane temi i innemi piosenkami, banalne i rymowane.
A jednak kochała Kamila. Nie ulegało to dla niej wątpliwości. Zawsze wyobrażała sobie miłość nieco inaczej,