Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nieznacznie, bardzo ostrożnie, gdyż bała się, że taki stary wyga łatwo się na tem pozna i jeszcze ją wyśmieje. Wzięła się też na inny jeszcze sposób: zachwycała się jego talentem, jego konferansjerkami, lecz to go nie brało.
Wzruszał tylko ramionami i mówił:
— Daj spokój.
Był zanadto przeświadczony o swojej wielkości i dlatego udawał skromnego. Uważał widocznie Magdę za nieuprawnioną nawet do robienia mu komplementów.
I nagle, całkiem dla Magdy niespodziewanie, stało się to jednego ranka. Gdy przyszła, leżał jeszcze w łóżku. Witając się, przytrzymał jej rękę.
— Usiądź — powiedział.
W jego zaspanych jeszcze oczach dostrzegła dziwny błysk.
— Zgniotę panu tę piękną kołdrę — powiedziała bez sensu.
— Więc wejdź pod kołdrę — nie puszczał jej ręki.
— Pan żartuje — bąknęła.
— No co!? — prawie krzyknął. — Księżniczkę z bajki udajesz?
— Nie... tylko...
— Więc rozbieraj się.
Owinął się w kołdrę i odwrócił do ściany.
Magda przez chwilę stała nieruchomo, nie wiedząc, co z sobą zrobić. Chciało się jej uciec i zapłakać, i oburzyć się, ale przecie sama do tego dążyła...
— Niech tam — zdecydowała się w myśli.
Zaczęła szybko rozbierać się. Na szczęście miała na sobie świeżo ubraną kombinezkę. Od szeregu dni sama prała swoje dwie najładniejsze kombinezki i narażała się