Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lekceważył sobie taką zwykłą girls z zespołu. Traktowałby ją zupełnie inaczej, gdyby stała się sławną artystką, gdyby wogóle mogła dojść do sławy. Poprostu przekonał się, że Magda nie ma za grosz talentu i teraz pewnie żałuje, że wogóle zajął się nią niepotrzebnie.
Tego rodzaju obawy bynajmniej jednak nie zniechęciły Magdy. Miała w naturze zbyt wiele uporu i zbyt wiele woli dojścia do celu, by poddać się rezygnacji. Przeciwnie. Z tem większym wysiłkiem zabrała się do uczenia się piosenki. Najpierw w swoim pokoiku pensjonatowym przepracowała tekst przeróżnemi intonacjami, później starała się w interpretacji naśladować różne artystki z Turską włącznie.
I tu wydało się jej, że robi to bardzo dobrze. Zaraz następnego dnia zademonstrowała swoje imitacje Bończy. Sukces był nadspodziewany: sam Bończa śmiał się!
— Więcej karykatury, więcej karykatury! — zachęcał i dawał różne wskazówki: tu taki gest, tu dłuższa pauza, tu więcej nosowego brzmienia.
Na zakończenie powiedział:
— Widzisz, każda z nich ma swój rodzaj, swój sposób, swoją indywidualność. Imitatorstwo jest rzeczą łatwą. Wziętą, ale, powtarzam, łatwą. Zdobądź i ty jakieś własne ujęcie, własny wyraz.
Magda starała się. Wszystko jednak wypadało sztucznie i źle.
— Nie — krzywił się Bończa — to jest guzik.
W każdym razie imitacje zdobyły jakie takie jego uznanie. I to już było dobrze. Pozatem Magda zaatakowała go i z innej strony: zaczęła go kokietować.