Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pokazał jej tekst piosenki, którą przeznaczył dla niej i poprostu ze zwykłej wdzięczności poszła do niego. Pozatem bała się, że odmową zrazi go sobie.
— Niech już będzie — myślała, pijąc coraz więcej, by przynajmniej nie przeżyć tej obrzydliwości na trzeźwo.
Tymczasem nie dotknął jej wcale.
Zasnęła prawie natychmiast. Gdy zaś obudziła się zrana, Bończa siedział w pidżamie przed lustrem i golił się.
— No, jak ci się spało? — odezwał się takim tonem, jakby to wszystko było naturalne.
A później powiedział:
— Wstawaj, zabierzemy się do roboty.
Taka była pierwsza noc.
Po owej robocie, rzeczywiście ciężkiej i męczącej, posadził ją sobie na kolana, przesunął kilka razy dłonią po jej nogach od pantofelków aż do podwiązek i oświadczył:
— Może z ciebie jeszcze coś będzie.
Wówczas sama, uradowana i wdzięczna, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w policzek.
Lekko odwrócił jej głowę i przywarł do ust. I w tym właśnie momencie Magda zrozumiała, że mężczyźni nie są jednakowi, że Bończa to zupełnie coś innego, niż Kornat. Wtedy też zachwiało się w niej przeświadczenie, że dotyk mężczyzny sprawia tylko obrzydzenie.
Nazajutrz, kiedy przyszła na lekcję, pocałował ją tylko w rękę, a wieczorem po przedstawieniu poszedł na kolację z Cykowskim i z Berczyńskim.
Już wówczas mieszkała w pensjonacie doktorowej Łopińskiej i sama wracając na Wilczą, potrosze czuła się na Bończę obrażona.
Najwidoczniej nie zależało mu na niej. Najwidoczniej