Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mem umiała przecie ocenić, co jest komedją, a co prawdą.
W każdym razie, odkąd żyła z Bończą, jej własne upodobania i myśli poszły w tym kierunku. Umiała zrozumieć i zapamiętać uwagi Kamila o sztuce, o utworach literackich, o sprawach ludzkich. Wierzyła w ich mądrość, a miała i sprawdzian, że bądź co bądź nie było to głupie.
Sprawdzianem tym było towarzystwo starszych panów w kawiarni. Ilekroć nadarzała się trafna sposobność w rozmowie, Magda wypowiadała swoje zdanie, a raczej zdanie Kamila i widziała bezpośredni skutek, który wyrażał się w zdziwieniu, w przyznawaniu racji, w długiej dyskusji, a czasem w podziwie.
Bończa nie lubił chodzić po kawiarniach i Magdzie nigdy nie towarzyszył. Miał zresztą mnóstwo roboty. Nigdy też nie wyraził niezadowolenia spowodu jej dość częstych posiedzeń ze staruszkami.
Co do nich, pozycja Magdy w ich kółku w stosunkowo niedługim czasie ustaliła się wyraźnie. Wprawdzie początkowo ten, lub ów próbował zaankietować Magdę dla siebie, proponował przejażdżki samochodem, zapraszał na kolację, czasem do knajpy, czasem do domu, nawet przebąkiwał o porzuceniu teatru, Magda jednak zawsze potrafiła śmiechem i żarcikami wykręcić się od czegoś, co byłoby przecie wstrętne i o czem nigdy nie myślała.
Nie przestała po dawnemu kokietować tych zażywnych panów. Od czasu do czasu wpadała nawet do tego czy innego do ich biur, wypijała filiżankę kawy, siedząc w przepastnym fotelu we wspaniałym gabinecie prezesa czy dyrektora, ale na tem kończyło się wszystko.