Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zresztą gdzieś w głębi pragnęła, gorąco pragnęła, by Magda dostała się do innego, piękniejszego życia, by została wielką damą z tych, co jeżdżą swemi samochodami i rozmawiają w cudzoziemskich językach. Modliła się też, by Bóg ochraniał siostrę przed wszystkiem złem, a zwłaszcza przed teatrem. Jednakże pragnęła dla niej bodaj wszystkiego, co byłoby w życiu ich rodziny jakiemś zdarzeniem, czemś daleko odbiegającem od codzienności. Pragnęła tak, jakby mogła pragnąć dla siebie samej, gdyby nie najgłębsze przeświadczenie, że do niczego pozaową szarą codziennością nadać się nie potrafi.
Tak było w pierwszych dniach, w pierwszych tygodniach po zwierzeniach siostry. Z biegiem czasu przyzwyczaiła się jednak do tej myśli, zżyła się z nią. Codziennie po obiedzie Magda wychodziła niby na kursy buchalteryjne, a wracała o ósmej, kiedy już ojciec spał. Czasami zjawiała się nawet znacznie później, a siostrze, z którą sypiały w jednym pokoju, tłumaczyła, że był jakiś popis, czy egzamin. W każdym razie tajemnica Magdy spowszedniała, nie groziła już awanturą, skandalem, burzą.
Tak przynajmniej zdawało się Adeli do tego właśnie południa.
Około dwunastej, jak zwykle, prawie cały towar był już rozprzedany i jatka opustoszała. O tej porze pan Nieczaj zwykle zabierał się do rachunków, a Magda obliczała kasę i szła do domu. Dziś jednak, skoro tylko Magda wyszła, ojciec zaczął zdejmować kitel i swoim niskim chrapliwym głosem zapytał:
— Adelku! Kursy tego Bratka to na Żórawiej?
W ręku Adeli znieruchomiał nóż. Zdołała tylko wyjąkać:
— A... a... bo... co?