Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pytam: na Żórawiej? — powtórzył już gniewnie.
Adela bezradnem spojrzeniem obrzuciła ściany, spotkała przymrużone oko pana Edmunda, zauważyła, że mostek cielęcy, przygotowany do domu, nie został zabrany przez Magdę i że ktoś wywrócił kubeł od trocin, stojący w kącie.
— Na Żórawiej — odpowiedziała cicho.
Ojciec pochrząkując zdjął fartuch, kitel, starannie obtarł papierem rece i już zabierał się do wyjścia, gdy Adela zrozumiała, że trzeba za wszelką cenę nie dopuścić, by ojciec wyszedł.
— Niech tatko nie idzie — wydobyła z siebie.
— Co mówisz? — zdziwił się pan Nieczaj.
— Niech tatko najsampierw pogada z Magdą.
Stary zmarszczył brwi:
— Nie wtrącaj się w nieswoje sprawy. Oporządź wszystko. Za godzinę wpadnie tu Biesiadowski. O, tu masz dla niego pieniądze. I tego... hm... A dlaczegóż to mam nie iść? — zastanowił się.
Adela już była zdecydowana przyznać się do wszystkiego, lecz obecność czeladnika uniemożliwiała wyznanie. Któż zabroni takiemu panu Edmudowi roznosić później po całem mieście, że panna Nieczajówna na jakieś tańce pokryjomu chodzi?...
— Niech tatko nie idzie — powtórzyła tylko, a jej głos zabrzmiał jakoś dziwnie, bo ojciec obejrzał się i zatrzymał się we drzwiach.
Spojrzał na Adelę i zrozumiał, że musiało w tem być coś ważnego. Odkaszlnął i w jego oczach wyraziło się zdumienie: nie był przyzwyczajony, by ktoś, a zwłaszcza rodzone dziecko stawało mu na drodze w jego postanowieniach.
— Edmund — odezwał się po chwili — skoczno do