Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pan Antoni nigdy tego głośno nie powiedział, bo wogóle mówić zadużo nie lubił, a swoją goryczą tembardziej przed ludźmi się popisywać, zwłaszcza, że i zrozumienie nie u każdego łatwo znaleźć. Nie mówił tedy, ale w sobie sumował, a im bardziej sumował, tem częściej o Adeli rozmyślał i o wybraniu dla niej odpowiedniego męża, któremuby bez obawy mógł jatkę zostawić.
Bo o trzeciem dziecku, o Magdzie, nie warto tu było nawet wspominać. Buntowna była i niechętna, w głowie wszystko miała tylko nie robotę i nie ojcowski sklep. Ot, teraz już siódma dochodzi, już pierwsza klijentela zagląda, a Magda znowu się spóźnia. Aż pięści zaciskały się panu Antoniemu, gdy zerkał na puste krzesło przy kasie. Tak u niego wszystko musiało być jak w zegarku, a tu taka smarkata cały porządek psuje.
Już wczoraj nie chciała białego kitla nałożyć i siedzieć. Musiał aż krzyknąć na nią. Tak się rozpuściła.
— Tatko — powiedziała — powinien sobie inną kasjerkę znaleźć. Ja w ziemie nie mogę, ręce marzną i później są takie czerwone, jak u praczki.
Nic jej na to nie odpowiedział, bo go aż zatknęło, lecz ułożył sobie, że po powrocie do domu rozprawi się z nią jak należy. Nie doszło jednak do tego, gdyż Magdy nie było.
— Gdzie mała? — zapytał Adeli siadając do kolacji.
— Niby tatko nie wie. Na kursach.
Te właśnie kursy przewracały Magdzie w głowie. Pan Antoni był tego pewien. Oczywiście niejakie przygotowanie buchalteryjne może się dziewczynie przydać. Zgodził się na kursy, gdy mu wyliczyła, że niepotrzebnie wydaje się pieniądze na buchaltera, który dwa razy w tygodniu przychodzi do jatki prowadzić księgi. Ale z drugiej strony z tych kursów wszystkie fanaberje.