Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Złota maska.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pan Antoni winił tylko siebie. Nie na to przecie po śmierci nieboszczki żony zabrał Magdę z gimnazjum i posadził w sklepie, żeby mu się spowrotem do nauki wymykała. Samej nauce nie był bynajmniej przeciwny. Ale mając już doświadczenie z synem, wiedział, że szkoły i wykształcenie odciągają od rodziny. Już lepiej się skalkuluje płacić buchalterowi pensję, niż ryzykować, że Magdzie do reszty w głowie się przewróci. Dlatego postanowił jeszcze dziś, nie zwlekając, pójść do właściciela kursów, pana Bratka i córkę wypisać.
Właśnie doszedł do tej konkluzji, gdy przyszła Magda. Zarumieniona od chłodu, zdyszana, z niespokojnie latającemi oczyma. W długiem czarnem palcie ze skunksowym kołnierzem wydawała się smukła, gibka i wysoka, nieomal wyższa od starszej siostry, chociaż w rzeczywistości była drobniejsza.
Czeladnik Kamionka błysnął ku niej białemi zębami:
— Uszanowanie pannie Magdelanie. Przez godzinę darmo sprzedawalim. Spowodu brak kasjerki. Wielkie święto dla klejenteli.
Parsknął śmiechem, z fantazją podrzucił toporek i jednem uderzeniem oddzielił ćwiartkę w samym stawie, aż kloc jęknął.
Magda spojrzała z pogardą na jego roześmianą oliwkową twarz, na pływające w niej duże jak śliwki oczy, nieznośnie nachalne. Nic nie odpowiedziała. Nie przez zarozumiałość, ale nie lubiła go. Wiedziała, że się do niej mizdrzy, wiedziała, że na całem Powiślu słynie jako uwodziciel i że wystarczyłoby jej, Magdzie, palcem kiwnąć, a Kamionka wyrzeknie się dla niej całego swego powodzenia, przestanie wystrajać głupie miny do klijentek, a już przedewszystkiem nieszczerze wzdychać do Adeli. Przyznawała w duchu, że jest ładny, że nie brak mu