Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wcipem i werwą, a gdy zapuszczała się w najbardziej szczegółowe szczegóły, jej oczy, olbrzymie i nieporównanie piękne, iskrzyły się takim temperamentem, promieniowały taką zaborczością, że nawet młode panie odciągały swych mężów z pod tego niebezpiecznego obstrzału.
Pomimo to, pani Aldona Runicka nie miała złej opinji.
— Pies, co dużo szczeka, mało daje mleka — mówił o niej poczciwy pan Mańkiewicz z Laskowicy, a wiele osób przyznawało mu rację.
Pozatem lubiono panią Aldonę za jej dobroć, za wesołość i gościnność. Specjalnie zaś przepadała za nią młodzież. Nigdzie bowiem nie bawiono się tak swobodnie, jak w Wysokich Progach, nigdzie w parkach nie było tylu altanek, ukrytych w gąszczu i odległych od oświetlonych elektrycznością alej, nigdzie żadna pani domu z takiem poświęceniem, z taką pasją nie patronowała parkom i pareczkom. Kojarzyła je samorzutnie i bezapelacyjnie, ochraniała od zbytniej ciekawości rodziców czy małżonków, pokrywała ich nieobecność, wzamian żądając tylko jednego: — jak najszczegółowszej relacji, najbardziej wyczerpującego sprawozdania, zwierzeń bez żadnych niedomówień, a co przyznać jej należało, umiała takie zwierzenia wydobywać zarówno z mężczyzn, jak z kobiet, chociaż ogólnie wiedziano, że pani Aldona nie potrafi ich utrzymać dla siebie.
Towarzyska aż do przesady, nie umiała kwadransa spędzić samotnie. Od wczesnego rana, zaledwie zdążyła jako tako nie wstając z łóżka poprawić włosy i zrobić twarz, już musiała mieć kogoś do rozmowy. To też poza sześciu osobami stałych rezydentów w Wysokich Progach nie bywało w roku ani jednego dnia, by nie było gości, czy to z dalszego sąsiedztwa, czy z Warszawy.