Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie! — potrząsnęła głową. — Tylko dziwię się panu.
I mówiła mu o rzeczach, których nasłuchał się już dość od wuja i od stryja, o rzeczach może i słusznych ale irytujących w najwyższym stopniu: jest młody, może pracować, dojść do pięknych rezultatów i t. d.
— Tak... — przerwał — Ale ja na niczem się nie znam, niczego nie umiem.
Wtedy opowiedziała mu, jak ciężkie życie miała sama, ile walk stoczyć musiała, by uzyskać możność jakiej takiej egzystencji. Ile zawodów i rozczarowań! Ale przecie nie poddała się, chociaż jest tylko samotną dziewczyną, nie zaś mężczyzną o silnych barach. Ona też nic nie umiała, ale nauczyła się. I teraz wraca w całkowitej niepewności co do dalszych swych losów. Nie wie, czy znajdzie zarobek, gdzie, ani jak prędko, a jednak wierzy w swoje siły, wierzy, że wytrwa.
— A jeszcze jedno powiem panu — położyła ręce na jego zaciśniętych dłoniach — że pan stał się mi teraz znacznie bliższy, że wolę pana takiego.
— Wolne żarty! — zmarszczył brwi.
— Bynajmniej, Wery. Przedtem oddzielała pana odemnie prawie przepaść. Cóż nas mogło łączyć?... Bądźmy szczerzy i nie obwijajmy rzeczy w bawełnę. Pan myślał o przygodzie, a gdyby był bogaty, chciałby pan zrobić ze mnie swoją utrzymankę. Nie, niech pan nie zaprzecza. Wiem, że tak jest, jak mówię. Ale mylił się pan. Nigdy nie zostałabym pańską utrzymanką, chociaż... właśnie dlatego, że tak bardzo pana lubię...
— Magduś! — zaprotestował żarliwie — jak nawet możesz podejrzewać mnie o to!? Czy pani nie widzi, czem pani jest dla mnie? Magduś!...
Był teraz sam najmocniej przekonany o szlachetności